Tytuł oryginału: Kroniki Ferrinu. Tom 5. Pani Ferrinu
Autor: Katarzyna Michalak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 266
autor recenzji: vyar
Muszę przyznać, że do „Pani Ferrinu” zabierałam się z ogromną
ciekawością. Ferrin znany jest już szeroko osobom czytającym namiętnie
fantastykę, ale i znany w sposób szczególny. Aby nie przesadzać z
delikatnością: seria pani Michalak oceniana jest jako jedna z najgorszych w
swojej kategorii. Czy dziwne jest więc, że musiałam sama się przekonać, co w
niej takiego strasznego? Więcej: a może właśnie mi się spodoba, i będę mogła
triumfalnie ogłosić „proszę Państwa, nie mieliście racji”? Tak więc, pełna
mieszanych uczuć, zaczęłam czytać piąty i ostatni tom cyklu o Ferrinie, nie
sięgnąwszy wcześniej po poprzednie.
I w niczym mi to nie
przeszkodziło.
Pani Ferrinu, Anaela, żyje w
swoim państwie wraz z mężem, Sellinarisem, otoczona dworem składającym się z
ludzi, smoków, jednorożców, lwów, elfów, i innych takich… Ferrin zdaje się być
połączony przedziwnymi portalami z Ziemią, i królewska para wiedzie życie w obu
tych światach, w jednym i drugim na wysokim poziomie, jednak większość czasu
spędzimy wraz z nimi w tym pierwszym. Sielankową egzystencję pięknej królowej
burzy jedynie bliskość wrogów, nacji Lanorów, wciąż i wciąż zagrażającej jej
wspaniałemu krajowi, a kulminacją tej wrogości jest moment, w którym zostaje
porwana jej córka, Gabriela, i mąż. Pani musi ruszyć na ratunek i, wspierana
przez przyjaciół, przemierzyć u boku wroga obcy kraj, odkrywając jego odmienne
i często przerażające zwyczaje.
Nie da się ująć w paru słowach
tego, co w tej książce jest nie tak. Przyjrzyjmy się więc każdej kwestii z
osobna.
Po pierwsze, fabuła jest
prosta. To byłoby dobrze, gdyby nie jej uparta powtarzalność. Nie wiem, jak
było w poprzednich tomach, ale tu jest ciągle to samo: niemal każdy z bohaterów
zostaje choć raz porwany, i to w niewiadomy sposób, z własnego łóżka. Ot,
magia. Chociaż pani Anaela dopiero po jakimś czasie stwierdza: „To Lanorowie
też znają magię!”. Serio.
Właśnie, magia. Jakaś jest. Jakąś
mocą się posługują. Jaką? Nie wiadomo. Królowa podobno jest potężna, ale poza
rzucaniem niezbyt groźnymi kolorowymi błyskawicami właściwie nic nie robi.
Portale na Ziemię dzieją się same z siebie, i chociaż przenoszenie rzeczy z
jednego świata w drugie jest zabronione, zawsze się coś przeszmugluje. Przy
założeniu, oczywiście, że strona lanorska jest czysta jak łza i czegoś
podobnego nie robi, ba, nawet nie wie, że można. Jak błędne jest to założenie,
okazuje się wkrótce, ale cóż z tego, skoro położenie wrót do magicznej wieży
bogów w Lanorii można znaleźć w Google?...
Po drugie, erotyka. Początkowo
sądziłam, że książka będzie po prostu romansidłem w konwencji fantasy. Myliłam
się, różowe książeczki dla kobiet jednak mają swój specyficzny, romantyczno-erotyczny
klimat, natomiast tu jest to przedstawione w sposób suchy i pozbawiony
wyobraźni. Pani Anaela jest zazdrosna o męża, który najchętniej przeleciałby
pierwszą lepszą napotkaną ziemiankę, a i sama do świętych nie należy. Poza tym,
kilka scen gwałtu potrafi obrzydzić wszystko, nie licząc nawet ogólnego jakby
przyzwolenia na to. Przykład: pani Ferrinu skarży się ferrinśkiemu bogowi, że
ten lanorski ją zgwałcił, na co bóg odpowiada „to może i ja ciebie zgwałcę?”
Normalnie tylko załamać się idzie.
Dalej, sposób, w jaki
przedstawiono inne nacje. Na ziemi dwóch Ferrińskich książąt o ładnych buziach
nie może się odpędzić od klejących się do nich w wulgarny sposób kobiet – i
mężczyzn! – co zresztą wcale nie jest dla nich czymś niefajnym, natomiast Lanoria
to królestwo, w którym kobiet jest malutko, i są chronione na sposób
przypominający państwa Islamskie – chodzą w czarnych burkach, panna czy mężatka
bez wora na głowie to nierządnica. Chwila, to nie wszystko. Scena, w której
buntują się i ściągają zasłony… litości. Lanorscy mężczyźni na widok kobiety z
odsłoniętą twarzą tracą rozum i zmieniają się w ukierunkowane tylko na seks
zwierzęta. Zabijają się nawzajem o nie. Niestety, takie potraktowanie sprawy
nie jest ani trochę ciekawe – jest obrzydliwe.
Przechodząc do rzeczy bardziej
technicznych, a mniej paskudnych – dialogi. Proste do bólu. Pomyślałby kto, że
pani Anaela jest władczynią i będzie się ją darzyć szacunkiem, ale wszyscy
zwracają się do niej jak do rozkapryszonego dziecka. Może miało być to zabawne,
ale w moim odczuciu jest przesadne i niewłaściwe.
Co o samych postaciach? Są
nijakie. Naprawdę, ze świecą szukać można jakichś określonych cech charakteru,
może jedynie Gabriela opisana zostaje jako rozpieszczone, wychowane pod kloszem
dziecko, ale reszta to po prostu chodzące i mówiące manekiny, wszystkie takie
same. Dochodzą do tego imiona – znaczna większość z nich zaczyna się na „S”, i
przy ich ilości po prostu totalnie się mieszają. Ja do końca książki nie
potrafiłam rozeznać się w tym, kto właściwie kim jest, mimo pomieszania ras i
ról, które powinno dawać jasne rozgraniczenie. Sellinaris, Saris, Shine,
Sirden, jeszcze paru innych, których po prostu nie sposób zapamiętać…
Ale największą bolączką tej
książki jest logika, a raczej jej brak. Bohaterowie zmieniają miejsca sami z
siebie, będący w Ferrinie nagle zostają przemieszczeni do Lanorii, by znowu
uczestniczyć w wymianie zdań w pierwszym z tych miejsc, natomiast jednoręki kat
jest zdolny chwycić kogoś i jednocześnie przystawić mu nóż do gardła. Dwoma
rękami. A potem znów ma tylko jedną. Cuda, proszę państwa.
Czy znajdę w „Pani Ferrinu”
jakieś dobre strony? Oczywiście, zawsze jakieś są. Książka, pomimo tylu wad,
nie jest nudna, i czyta się ją lekko, czasem nawet bawi. Jest to, można powiedzieć,
zjawisko w literaturze fantasy, coś niepowtarzalnego, bo przecież można w niej
znaleźć kilka motywów, które, dobrze rozwinięte, mogłyby dać epicką historię,
nawet jeśli autorka koniecznie uparłaby się przy zachowaniu dziwnie pojętej
erotyki. Mnogość magicznych stworzeń jest ładnym akcentem, lwiany przywodzą na
myśl Narnię, a jednorożce to po prostu najbardziej klasyczna z klasyk. Ciekawie
potraktowano też smoki – przybierające ludzką postać, co może nie jest niczym
wyjątkowym, ale zakładając mieszanie się ras i krwi już daje pole do popisu.
Raksar, główny smoczy przedstawiciel, stanowił próbkę charakteru, jakiego u
reszty postaci w tej książce nie uświadczysz. Kropla w morzu nijakości.
Wspomniałam o specyfice
języka, użytego w dialogach. Postacie zwracają się do siebie najczęściej w
sposób żartobliwy, używając pozornych gróźb. Brzmiałoby to dobrze w relacji
dwojga przyjaciół, od czasu do czasu, ale tu jest to nadużywane, wręcz stanowi
standardową metodę wysławiania się bohaterów, przez co całość traci momentalnie
na klimacie. Niestety, wygląda to też bardzo sztucznie. Jedyną chwilą, w której
humor się autorce udał, jest rozmowa księcia Karina z sokołem-posłańcem.
Inteligentny ptak dosłownie miesza z błotem dumnego człowieka, a jego słowa
cechuje jednocześnie prostota i… wredny sarkazm. Jest to też moja ulubiona
scena z tej książki – i jedyna taka.
Czytając „Panią Ferrinu” nie
napotkałam żadnych problemów w pojmowaniu wydarzeń czy postaci, których to
problemów oczekiwałam, zważywszy na fakt, że jest to tom piąty, więc w
perspektywie długich walk o ten kraj, pewne rzeczy powinny wymagać „douczenia
się”. Nie wymagają. Powieść jest prosta, żadna to literatura wysokich lotów, a
nawet i do tych średnich nie będzie się zaliczać. Poświęciłam chwilę na
przyjrzenie się postaci autorki, jej dorobek literacki jest już dość spory i
obejmuje głównie literaturę kobiecą. Mogłabym wysnuć wniosek, że Ferrin miał
być zaliczany do nurtu kobiecego fantasy, ale postawienie go obok twórczości
takich pisarek, jak choćby pani Norton, niestety nadal wydaje się nie do
pomyślenia. Co mogę powiedzieć? Trudno mi określić jednoznacznie, że książka mi
się nie podoba – jest słaba, ale nie nudna. Nie żałuję, że ją czytałam, i mam
ochotę sięgnąć po inne pozycje z twórczości autorki, ale już z gatunku typowo
kobiecych czytadełek, aby sprawdzić, czy bolączka braku logiki i dziwnego
obrazu ludzi samych w sobie ich też dotyczy. Może to wkrótce zrobię. Z czystej
ciekawości. Natomiast wielbicielom fantastyki poważne czytanie Ferrinu odradzam,
choć z żartobliwym zmrużeniem oka.