niedziela, 26 kwietnia 2015

Recenzja konkursowa nr 4

Tytuł oryginału: Kroniki Ferrinu. Tom 5. Pani Ferrinu
Autor: Katarzyna Michalak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 266

autor recenzji: vyar



Muszę przyznać, że do „Pani Ferrinu” zabierałam się z ogromną ciekawością. Ferrin znany jest już szeroko osobom czytającym namiętnie fantastykę, ale i znany w sposób szczególny. Aby nie przesadzać z delikatnością: seria pani Michalak oceniana jest jako jedna z najgorszych w swojej kategorii. Czy dziwne jest więc, że musiałam sama się przekonać, co w niej takiego strasznego? Więcej: a może właśnie mi się spodoba, i będę mogła triumfalnie ogłosić „proszę Państwa, nie mieliście racji”? Tak więc, pełna mieszanych uczuć, zaczęłam czytać piąty i ostatni tom cyklu o Ferrinie, nie sięgnąwszy wcześniej po poprzednie.

   I w niczym mi to nie przeszkodziło.

   Pani Ferrinu, Anaela, żyje w swoim państwie wraz z mężem, Sellinarisem, otoczona dworem składającym się z ludzi, smoków, jednorożców, lwów, elfów, i innych takich… Ferrin zdaje się być połączony przedziwnymi portalami z Ziemią, i królewska para wiedzie życie w obu tych światach, w jednym i drugim na wysokim poziomie, jednak większość czasu spędzimy wraz z nimi w tym pierwszym. Sielankową egzystencję pięknej królowej burzy jedynie bliskość wrogów, nacji Lanorów, wciąż i wciąż zagrażającej jej wspaniałemu krajowi, a kulminacją tej wrogości jest moment, w którym zostaje porwana jej córka, Gabriela, i mąż. Pani musi ruszyć na ratunek i, wspierana przez przyjaciół, przemierzyć u boku wroga obcy kraj, odkrywając jego odmienne i często przerażające zwyczaje.

   Nie da się ująć w paru słowach tego, co w tej książce jest nie tak. Przyjrzyjmy się więc każdej kwestii z osobna.

   Po pierwsze, fabuła jest prosta. To byłoby dobrze, gdyby nie jej uparta powtarzalność. Nie wiem, jak było w poprzednich tomach, ale tu jest ciągle to samo: niemal każdy z bohaterów zostaje choć raz porwany, i to w niewiadomy sposób, z własnego łóżka. Ot, magia. Chociaż pani Anaela dopiero po jakimś czasie stwierdza: „To Lanorowie też znają magię!”. Serio.

   Właśnie, magia. Jakaś jest. Jakąś mocą się posługują. Jaką? Nie wiadomo. Królowa podobno jest potężna, ale poza rzucaniem niezbyt groźnymi kolorowymi błyskawicami właściwie nic nie robi. Portale na Ziemię dzieją się same z siebie, i chociaż przenoszenie rzeczy z jednego świata w drugie jest zabronione, zawsze się coś przeszmugluje. Przy założeniu, oczywiście, że strona lanorska jest czysta jak łza i czegoś podobnego nie robi, ba, nawet nie wie, że można. Jak błędne jest to założenie, okazuje się wkrótce, ale cóż z tego, skoro położenie wrót do magicznej wieży bogów w Lanorii można znaleźć w Google?...

   Po drugie, erotyka. Początkowo sądziłam, że książka będzie po prostu romansidłem w konwencji fantasy. Myliłam się, różowe książeczki dla kobiet jednak mają swój specyficzny, romantyczno-erotyczny klimat, natomiast tu jest to przedstawione w sposób suchy i pozbawiony wyobraźni. Pani Anaela jest zazdrosna o męża, który najchętniej przeleciałby pierwszą lepszą napotkaną ziemiankę, a i sama do świętych nie należy. Poza tym, kilka scen gwałtu potrafi obrzydzić wszystko, nie licząc nawet ogólnego jakby przyzwolenia na to. Przykład: pani Ferrinu skarży się ferrinśkiemu bogowi, że ten lanorski ją zgwałcił, na co bóg odpowiada „to może i ja ciebie zgwałcę?” Normalnie tylko załamać się idzie.

   Dalej, sposób, w jaki przedstawiono inne nacje. Na ziemi dwóch Ferrińskich książąt o ładnych buziach nie może się odpędzić od klejących się do nich w wulgarny sposób kobiet – i mężczyzn! – co zresztą wcale nie jest dla nich czymś niefajnym, natomiast Lanoria to królestwo, w którym kobiet jest malutko, i są chronione na sposób przypominający państwa Islamskie – chodzą w czarnych burkach, panna czy mężatka bez wora na głowie to nierządnica. Chwila, to nie wszystko. Scena, w której buntują się i ściągają zasłony… litości. Lanorscy mężczyźni na widok kobiety z odsłoniętą twarzą tracą rozum i zmieniają się w ukierunkowane tylko na seks zwierzęta. Zabijają się nawzajem o nie. Niestety, takie potraktowanie sprawy nie jest ani trochę ciekawe – jest obrzydliwe.

   Przechodząc do rzeczy bardziej technicznych, a mniej paskudnych – dialogi. Proste do bólu. Pomyślałby kto, że pani Anaela jest władczynią i będzie się ją darzyć szacunkiem, ale wszyscy zwracają się do niej jak do rozkapryszonego dziecka. Może miało być to zabawne, ale w moim odczuciu jest przesadne i niewłaściwe.

   Co o samych postaciach? Są nijakie. Naprawdę, ze świecą szukać można jakichś określonych cech charakteru, może jedynie Gabriela opisana zostaje jako rozpieszczone, wychowane pod kloszem dziecko, ale reszta to po prostu chodzące i mówiące manekiny, wszystkie takie same. Dochodzą do tego imiona – znaczna większość z nich zaczyna się na „S”, i przy ich ilości po prostu totalnie się mieszają. Ja do końca książki nie potrafiłam rozeznać się w tym, kto właściwie kim jest, mimo pomieszania ras i ról, które powinno dawać jasne rozgraniczenie. Sellinaris, Saris, Shine, Sirden, jeszcze paru innych, których po prostu nie sposób zapamiętać…

   Ale największą bolączką tej książki jest logika, a raczej jej brak. Bohaterowie zmieniają miejsca sami z siebie, będący w Ferrinie nagle zostają przemieszczeni do Lanorii, by znowu uczestniczyć w wymianie zdań w pierwszym z tych miejsc, natomiast jednoręki kat jest zdolny chwycić kogoś i jednocześnie przystawić mu nóż do gardła. Dwoma rękami. A potem znów ma tylko jedną. Cuda, proszę państwa.

   Czy znajdę w „Pani Ferrinu” jakieś dobre strony? Oczywiście, zawsze jakieś są. Książka, pomimo tylu wad, nie jest nudna, i czyta się ją lekko, czasem nawet bawi. Jest to, można powiedzieć, zjawisko w literaturze fantasy, coś niepowtarzalnego, bo przecież można w niej znaleźć kilka motywów, które, dobrze rozwinięte, mogłyby dać epicką historię, nawet jeśli autorka koniecznie uparłaby się przy zachowaniu dziwnie pojętej erotyki. Mnogość magicznych stworzeń jest ładnym akcentem, lwiany przywodzą na myśl Narnię, a jednorożce to po prostu najbardziej klasyczna z klasyk. Ciekawie potraktowano też smoki – przybierające ludzką postać, co może nie jest niczym wyjątkowym, ale zakładając mieszanie się ras i krwi już daje pole do popisu. Raksar, główny smoczy przedstawiciel, stanowił próbkę charakteru, jakiego u reszty postaci w tej książce nie uświadczysz. Kropla w morzu nijakości.

   Wspomniałam o specyfice języka, użytego w dialogach. Postacie zwracają się do siebie najczęściej w sposób żartobliwy, używając pozornych gróźb. Brzmiałoby to dobrze w relacji dwojga przyjaciół, od czasu do czasu, ale tu jest to nadużywane, wręcz stanowi standardową metodę wysławiania się bohaterów, przez co całość traci momentalnie na klimacie. Niestety, wygląda to też bardzo sztucznie. Jedyną chwilą, w której humor się autorce udał, jest rozmowa księcia Karina z sokołem-posłańcem. Inteligentny ptak dosłownie miesza z błotem dumnego człowieka, a jego słowa cechuje jednocześnie prostota i… wredny sarkazm. Jest to też moja ulubiona scena z tej książki – i jedyna taka.


   Czytając „Panią Ferrinu” nie napotkałam żadnych problemów w pojmowaniu wydarzeń czy postaci, których to problemów oczekiwałam, zważywszy na fakt, że jest to tom piąty, więc w perspektywie długich walk o ten kraj, pewne rzeczy powinny wymagać „douczenia się”. Nie wymagają. Powieść jest prosta, żadna to literatura wysokich lotów, a nawet i do tych średnich nie będzie się zaliczać. Poświęciłam chwilę na przyjrzenie się postaci autorki, jej dorobek literacki jest już dość spory i obejmuje głównie literaturę kobiecą. Mogłabym wysnuć wniosek, że Ferrin miał być zaliczany do nurtu kobiecego fantasy, ale postawienie go obok twórczości takich pisarek, jak choćby pani Norton, niestety nadal wydaje się nie do pomyślenia. Co mogę powiedzieć? Trudno mi określić jednoznacznie, że książka mi się nie podoba – jest słaba, ale nie nudna. Nie żałuję, że ją czytałam, i mam ochotę sięgnąć po inne pozycje z twórczości autorki, ale już z gatunku typowo kobiecych czytadełek, aby sprawdzić, czy bolączka braku logiki i dziwnego obrazu ludzi samych w sobie ich też dotyczy. Może to wkrótce zrobię. Z czystej ciekawości. Natomiast wielbicielom fantastyki poważne czytanie Ferrinu odradzam, choć z żartobliwym zmrużeniem oka.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz