Z ogromną przyjemnością zamieszczam fragment nowej powieści Krystyny Januszewskiej "Miedzą pól złoconych". Wstęp zwiastuje poruszającą opowieść, przepełnioną ludzkim cierpieniem, strachem i bólem... z czasów, gdy dom przestał być schronieniem i trzeba było go szukać nie wiadomo gdzie... A złowróżbne widmo już zawisło nad światem...
Wstęp
Konie stąpały prawie bezszelestnie. W podmokłym gruncie znać było
wyraźnie ślady ich kopyt. Puste wozy zbliżały się do zabudowań niczym duchy.
Wynurzały się z zarośli w smugach matowego światła. W ciężkim powietrzu, aż
trudno było oddychać. Spłoszone ptaki trzepocząc skrzydłami strącały krople
deszczu na rozgrzane, końskie karki.
Lucjan kierował swój zaprzęg pod dom rodziców, celował tak, żeby ściana
stodoły zasłoniła i wóz, i konia. Podwórko, skryte w cieniu budynków i
rozłożystych drzew dawało poczucie bezpieczeństwa. Morus skamlał pod budą
wyczuwając, że coś złego wisi nad światem.
Jan, na polecenie żony, wynosił z domu tobołki z pościelą i układał
starannie na wozie. Na tym bochenki chleba zawinięte w płachty płótna, worek z
mąką, słoninę wyjętą wczoraj z beczki, i
całe mięso z wiosennego uboju. Zerkał
spod oka na żonę, jak wszystkiego dogląda, choć twarz miała skutą cierpieniem.
Myślała tylko o tym, jak najlepiej wyprawić
dzieci. Ze wszystkiego, co osiągnęła w życiu one były najważniejsze,
trzeba je ocalić za wszelką cenę. Teraz jakby jej ktoś odrąbał połowę ciała, a
może nawet całe, myślała w kółko, czy o czymś nie zapomniała.
Zjedli wspólny posiłek. Jan trzymał nerwy na wodzy, nie dawał po sobie
poznać jak bardzo jest przybity. Patrzył na ręce żony drżące przy robieniu
krzyża na chlebie, i jak potrąca garnek z mlekiem, a potem rozlewa je podając
Antkowi talerz z owsianką. Patrzył na swoje dzieci, na synów, którzy mu byli
najdrożsi na świecie i bał się, że nie wytrzyma, i że się w końcu rozpłacze.
– Weźmiesz jeszcze paczki z komory,
cośmy je wczoraj wiązali sznurkami – powiedział dla niepoznaki do Antka - Na
miejscu daj je Maryśce, ona zrozumie, co z nimi zrobić.
- Na co jej całe bele materiału? –
wtrącił się Lucjan. - Kto ma teraz głowę do szycia?
- Na wymianę jej daję – wyjaśniła
matka. - Za żywność i za lekarstwa. Trzeba się zabezpieczyć. Kto zadba o was
kiedy mnie zabraknie? – zapytała
zdławionym głosem.
- Przecież nie jadą do obcych – Jan wskazał
na chłopców siedzących przy stole.
- Kto wie, dokąd jadą – mamrotała
półgłosem.
Lucjan, który miał konwojować wóz od kilu dni omawiał ten wyjazd z
ojcem. Rozmawiali wcześniej wiele razy, że oni też powinni stad odejść. Jan
jednak nie dał się synowi przekonać, a matka powtarzała jak w transie, że
samego go nie zostawi. Ale chłopcy, jak jeden, Antek, Janek i Heniu,
powiedzieli, że pójdą z bratem. Jakiś instynkt samozachowawczy obudził się w
chłopcach, że bez wahania podjęli decyzję.
A rodzice się na to zgodzili. Dobijała ich świadomość nieuchronności i
tego, że los kieruje człowiekiem, i nie ma nad nim litości.
- Umówmy się – powiedział Lucjan
wstając od stołu – że kto z nas przeżyje, to napisze list do Gruszczyna, do
wujka Ludwika albo do Józefa. Niech każdy zapamięta to miejsce, niech napisze
gdy ocaleje, albo najlepiej przyjedzie.
Na te słowa matka uciekła od stołu, żeby się skryć w komorze. Po co
straszyć dzieci, pokazywać jak bardzo cierpi, jak się potwornie boi. Ojciec
zbladł jeszcze bardziej.
Kiedy zarządzono odjazd słońce już było wysoko, lecz z zachodu
nadciągały chmury. Dzieci zerkały ze strachem na ciemną smugę na niebie.
Rodzice trzymali się kurczowo wozu. Lucjan chciał zaciąć konia, było już późno,
za chwilę wozy wyjadą ze wsi. Zapłakany Heniu tulił się ciągle do matki i
płakał kryjąc się w falbankach chustki. Janek próbował zachować spokój. Serce
biło mu w piersi tak mocno, że chyba wszyscy słyszeli. Bał się odjeżdżać z
domu, ale równie mocno bał się w nim zostać. Miał jedenaście lat, mówili, że
jest dorosły, że ma mieć oko na brata, że to jego zadanie, bo Lutek i Antek
będą powozić. Spoglądał z żalem na dom, na kochanego Morusa, chyba go więcej
już nie zobaczy. Myśl o psie dopełniła rozpaczy,
wielkie łzy stoczyły się bezdźwięcznie po smagłych policzkach i cichy jęk
wypełnił chłopięce gardło.
Heniu wył, gdy go w końcu oderwali od matki. Czas naglił. Nie dało się
dłużej odwlekać. Lutek uściskał rodziców, Antek, jak to on, rzucił jakiś żart na pożegnanie, ale sam się
już nie uśmiechał, próbował gwizdać, jak zawsze kiedy czuł strach, to gwizdanie
ugrzęzło w głośnym lamencie, który towarzyszył wyjeżdżającemu ze wsi konwojowi. Jan z żoną stali w milczeniu patrząc na
ostatni wóz, który w niepewne zabierał
im dzieci.
Wozy ruszyły drogą w kierunku Załazia. Dalej przez Dąbrówkę ku Wielkiej
Głuszy, tam mieli znaleźć bezpieczne schronienie. Zanim wstanie kolejny świt muszą dotrzeć do
celu.
É para mim uma honra acessar ao seu blog e poder ver e ler o que está a escrever é um blog simpático e aqui aprendemos, feito com carinhos e muito interesse em divulgar as suas ideias, é um blog que nos convida a ficar mais um pouco e que dá gosto vir aqui mais vezes.
OdpowiedzUsuńPosso afirmar que gostei do que vi e li,decerto não deixarei de visitá-lo mais vezes.
Sou António Batalha.
PS.Se desejar visite O Peregrino E Servo, e se ainda não segue pode fazê-lo agora, mas só se gostar, eu vou retribuir seguindo também o seu.
Que a Paz e saúde esteja no seu coração e no seu lar.
http://peregrinoeservoantoniobatalha.blogspot.pt/