autor recenzji: Magdalena Łatkowska
Cała nasza doskonale zorganizowana cywilizacja
funkcjonuje prawidłowo, dopóki wszystkie jej elementy wirują według ustalonego
systemu. Wystarczy jedna zmiana rytmu
i już nie można dalej grać.
Odpadasz. Przegrywasz. Z Miastem. Z życiem. Z tą różnicą, że w życiu nie możesz
zacząć od początku. Przynajmniej bardzo, bardzo rzadko.
Miasto. Zwyczajne. Gdzieś obok nas. Takie jak nasze. Dotychczas
bezpieczne. Poukładane. Taka mała wewnętrzna unia. Kipiąca hipokryzja.
Stłuczka samochodowa na skrzyżowaniu i początek końca. Kierowca
niczego nie widzi i nieczego nie rozumie. Tylko białe mleko wokół. Ktoś mu
pomaga i przy okazji okrada, z resztek mizernego poczucia godności. Złodziej
wsiada do samochodu mężczyzny, parkuje, a po trzydziestu krokach ta sama biała
mgła. Potem już jak kostki domina; lekarz okulista, dziewczyna w ciemnych
okularach, zezowaty chłopiec, mężczyzna z przepaską na oku i inni. Wielu
bezwładnych, przerażonych, bezimiennych i uśpionych, wpada kolejno na białą ścianę.
Potem już wszyscy.
Ale zanim..
I jeszcze żona lekarza. Jedyny świadek. Trochę jak pies -
przewodnik. Nie prosiła się o to. Nie chciała. Wcale! No właśnie. Znów
odniesienie do rzeczywistości. Bo zwykle przewodzą ci, którzy chcą, a nie,
którzy powinni. O ironio.
Zesłanie. Mechanizm się zaciął, więc należy go wyrzucić.
Do szpitala. Zamknąć. Ogrodzić. Nie wypuszczać. Strzelać!
Sami. Ślepi. W białym wyścigu przez niewidzialne
korytarze do wolnego łóżka.
Do skrawka niczyjego koca. Do
wolnego metra kwadratoweego. Z poszarpanym życiem
u szyi. A mówią, że człowiek,
zwierzę stadne. Śmiać się chce.
Pierwsi i tak mieli najłatwiej. Aż trudno uwierzyć.
Najpierw jednak komunikaty
przez radiowęzeł, że żywność, że środki czystości, że koce.
Że trzy razy dziennie. Że
uprasza się o. Potem kolejni. Wszyscy równi, każdy inny.
I znów żałosny pęd na
kolanach do pierwszego, wolnego łóżka. Strach przed utratą tej jedynej
przestrzeni wpija się głęboko pazurami w materac, na przekór potrzebom
i skomleniom natury. Jakieś
to wszystko dziwnie znajome. Tylko może bardziej różowe
w tym śnie, który z takim
upodobaniem wszyscy śnimy.
Dziki fetor. Obrzydliwa zgnilizna.
Prowiant się spóźnia. Kolejny
dzień.
Niektórzy zdążyli się jednak zaaklimatyzować.
We wcześniejszym życiu nie mieli szans, ale tu? Co tam smród! Prawo pięści.
Najprostsze. Najdoskonalsze!
A w tym wszystkim ona.
Dyskretnie prowadząca za rękę męża. Niemy świadek ziejącej kloaki. Najgorsza
rola. Udawać, żeby przeżyć. Jakie to bliskie! Uciec, przed czułymi nosami
dzikich bestii. Wciąż się to dzieje. Mnie właśnie teraz. A Tobie?
Następny transport. Nowi
zagubieni. Uczta dla niektórych! Okup! Płacisz - jesz. Jakie to proste. Nie
masz czym zapłacić? Nie jesz. Chyba, że płać żoną, w naturze. Cóż za zabawa!Żadnych
hamulców. Jak to w życiu. Może tylko trochę bardziej jaskrawo. Mimo białego
mleka.
Rozszarpani przez własny system. Nic innego już nie
istnieje. Niczego więcej nie ma. Tylko biała mgła wszędzie. Dla wszystkich. Oprócz
niej. Dla niej piekło. Bynajmniej nie białe. Umazane fekaliami, śmiercią, łzami
i krwią. Bardzo wyraźne. Dla odmiany.
W końcu jeden cios, trafiony. Zaplanowany i skuteczny. Ileż
można wytrzymać? Czy dalibyśmy radę? My, "cywilizowani", utopieni w
naszych karierach? Czy potrafilibyśmy zapłacić cudzym życiem? Nawet, jeśli tak
marnym? Po każdej kropce, po każdym przecinku, to samo dręczące pytanie. Bo
przecież wciąż dopada nas obrzydliwa codzienność i próbuje odgryźć nasz słaby
punkt. O tym cała ta historia.
Szepty wokół, że widzi, rozchodzą się niczym choroba
zakaźna. A tak bardzo chciałaby, jak inni. I znów. Nie lubimy być inni. To
kosztuje. A my mamy tylko jedną karierę, jedną szansę. Ryzyko się nie opłaca.
Wreszcie ogień, który kończy wszystko i zlizuje resztki
zwierzęcego pomiotu.
Tułaczka po Mieście.
Wychudzone i wylęknione puste oczy, które tak bardzo tęsknią, ale nie mogą
natrafić na żadne czułe spojrzenie. Od domu, do domu. Nieme rozmowy i kąpiel
w strugach pachnącego deszczu.
Dla nas w śmierdzącej kałuży.
Oni, coraz bardziej wycieńczeni, potykający się o truchła
niedojedzonych zwierząt
i smród rozkładających ciał. Wreszcie
jakiś blask! Szary. Najpiękniejszy.
Widzę! Potem już jeden po drugim.
Teraz na mnie kolej, pomyślała. I białe mleko wokół niej.
Jeden za wszystkich, ale czy
wszyscy za jednego?
Okrutny żart losu. Eksperyment. Ślepcy, którzy patrzą i
nie widzą. Może trzeba stracić wszystko, aby zobaczyć.
Narracja. Jak zawsze. Bez nazw. Bez imion. Bez
szczegółów. Jedynie przecinki
i kropki, które tak bardzo
grają na emocjach.
Ekstremalnie.
Może zgaszę światło. Będzie mi się lepiej myślało. Szybciej
zobaczę.
Kropka. Przecinek, kropka.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz